Mistrzostwa Polski Iron Man – Malbork

Osiem i pół godziny do urlopu – mój debiut na dystansie IRON MAN 

Od mojego startu w Malborku minęło już trochę czasu. Mam nadzieję, że zrozumiecie opóźnienie, ale potrzebowałem odpocząć po trudnym i długim sezonie.

Szacunek do dystansu. 

Do startu podchodziłem z wielkim szacunkiem i respektem. Najważniejszą i najcenniejszą lekcję, jaką dostałem od sportu była lekcja pokory. Wiem, co to znaczy przebiec maraton w tempie 3:45 min/km i wiem, co to znaczy przebiec maraton w tempie 5:00 min/km. Niezależnie od tempa, zawsze po 32-34 km, wysiłek był odczuwalny. Wiem również, że prawie 5 h na rowerze, jeżeli zawali się odżywanie, może sprawić, że człowiekowi zabraknie „paliwa”. Start w Malborku traktowałem jak swój debiut. Poprzednia próba w Barcelonie była dla mnie na tyle trudnym doświadczeniem, że wyrzuciłem ją z głowy.

W głowie snułem myśli o strategii na zawody. Jak pojechać rower? Jakie przyjąć tempo na biegu? Lubię słuchać swojego organizmu i to przede wszystkim miało być wyznacznikiem intensywności w pierwszym starcie. Brałem też pod uwagę inne strategie, w zależności od tego jak wyścig się ułoży.  Myślałem o mocy 270-280W (może 290W) podczas pierwszych 45 km. Brałem także pod uwagę mocniejsze pierwsze 45 km, żeby zredukować stratę po pływaniu. Wszystko zależało od tego, ile stracę do najlepszych tego dnia pływaków. Bieg na tym dystansie miał być moją najmocniejszą stroną. Wiem, że mam duży zapas prędkości i tempo 3:55-4:00 min/km jest dla mnie bardzo komfortowe. Pytanie było jedno: czy tak samo będzie po pokonaniu 180 km na rowerze? Najbardziej obawiałem się o to, jak wytrzymam mięśniowo i stawowo. Czy po ponad siedmiogodzinnym wysiłku organizm nie zacznie się buntować. Dlatego na biegu pierwsze 10 km planowałem na hamulcu 3:55-4:00/km HR do 145 uderzeń tętna (z zapasem około 20 uderzeń). Marzyło mi się utrzymać to tempo na całym dystansie 42 km.

Dzień startu 

Pobudka 3:15– cytując klasyka: „nawet we Wronkach mnie tak wcześnie nie budzili”.  Za oknem ciemno, chłodno, deszcz stuka o parapet. Dla wielu to nie jest godzina ani warunki, które mobilizują do wyjścia z ciepłego łóżka. Dla mnie to jednak wymarzona pogoda startowa. Wstaje. Poranna toaleta i rozpoczynam konsumpcję przygotowanych dzień wcześniej 900 kcal.  Dostarczanie energii dla mięśni przed startem zaplanowałem na blisko 2 godziny przed startem, a ostatni żel „wpada” 15 minut przed wystrzałem startera.

Mam swoje sprawdzone i przetestowane menu na taką okazję. Oto ono: zaczynam od kawy – bez niej nawet nie ruszam nogą. Następnie kasza jaglana z jogurtem i bananami, izotonik AleEnergy, białe pieczywo z miodem i dżemem, ciasto drożdżowe mocy wg przepisu RunEata, baton białkowo-węglowodanowy. Tak potężny zastrzyk energii ma pozwolić mi przebywać na wysokich obrotach przez pierwszą cześć wyścigu. Pamiętam, że zapasy glikogenu wystarczą na około 90 – 100 minut zawodów, datego co około 15-20minut planuję uzupełniać energię, przede wszystkim żelami, colą oraz napojami węglowodanowymi. 

4:50 ruszamy do strefy zmian razem z moimi Consigliere: Tatą i RunEatem. W strefie zmian czuć zapach zbliżającego się święta sportowego: Mistrzostw Polski na dystansie Iron Man. Z każdą minutą strefa zapełnia się zawodnikami. Wszyscy w skupieniu przygotowują sprzęt oraz jedzenie. Mój prowiant na etap kolarski to 15 żeli AleEnergy, dwa batony białkowo-węglowodanowe, dwa bidony węglowodanów. Po 90 km dodatkowo łapię 0,7 l coli, na 130 km żel, węglowodany oraz magnez. Podczas treningów organizm przygotowywałem na przyjęcie 400 kcal na godzinę. Jeżeli nie macie energii w czasie zawodów to znaczy, że nie zadbaliście o odpowiednie odżywianie organizmu albo za mocno zaczęliście etap biegowy czy rowerowy, bo zakładam, że nie przeleżeliście okresu przygotowawczego.

 

5:20 rozpoczynam rozgrzewkę. W tym momencie popełniam jedyny błąd tego dnia, który, jestem o tym przekonany, zaważył na moim słabym pływaniu. Zawsze powtarzam „rób to, co jest sprawdzone”. Pierwszy raz zrezygnowałem z rozgrzewki w wodzie. Ograniczyłem się tylko do biegu i ćwiczeń na lądzie. Teraz już wiem na 100 %, że jest to za mało dla mojego organizmu. Nawet przed dystansem IM mój organizm potrzebuje 300-400 m rozpływania z kilkoma krótkimi mocnymi bodźcami. Więcej tego błędu nie popełnię.

6.00 startujemy 

Wąski lej startu wymusza walkę o dobrą pozycję wyjściową na pierwsze metry pływania. Wskakuję do wody pierwszy i na początku trzymam się chłopaków, ale niestety po ok. 100 metrach uderzają we mnie oznaki słabej rozgrzewki i „zalewa mnie kwasem”. Chłopaki odpływają, a ja zostaję sam, choć, co jakiś czas czuję, że ktoś dotyka moich stóp i po cichu liczę, że jest to Krzysiek Augustyniak. Przy dobiegu do T1 dowiaduję się jednak, że to nie on. Metr po metrze gubię kontakt z grupą. Pierwszą pętlę kończę mając ich jeszcze w zasięgu wzroku. Na drugiej niestety giną w gęstej mgle, która zaczyna rozciągać się nad taflą Nogatu.

Mgła mocno ogranicza widoczność i nawigację. Co trzeci ruch ramion robię oddech przez przód i wypatruję boi, której nie widać. Decyduję się zsunąć okularki, co na szczęście pomaga. Nie wpływa to na moje tempo pływania, ale teraz wiem, w którym kierunku nawigować. Płynę „swoje”. Na trzeciej i czwartej pętli omijam dublowanych zawodników.  Jest tłoczno i ciasno na bojach nawrotowych. Staram się nie wchodzić bezpośredni kontakt z innymi zawodnikami, co powoduje niepotrzebne straty energii. Pod koniec czwartej pętli zaczynam odczuwać zmarznięte stopy, a łydki robią się twarde. Próbuje dogrzać nogi kilkoma mocnymi ruchami. Czuję jednak, że są na pograniczu skurczu. Dobrze, że to już końcowe metry pływania. Ostatnie dwie boje i docieram do brzegu. Na schodach dopada mnie skurcz w przyśrodkowej części uda. Nie jest dobrze. Nie wbiegam, ale z dużym bólem wchodzę po schodach.  Przypominają mi się Mistrzostwa Polski z Sierakowa 2017 roku, gdzie podobna dolegliwość wyeliminowała mnie z rywalizacji, a wiem, że byłem wtedy w życiowej formie. Krok po kroku, na sztywnych nogach, próbuję przejść do biegu. Skurcz na szczęście puszcza. Nie jest to jednak dobra oznaka przed nadchodzącymi ponad siedmiona godzinami rywalizacji.

Dostaje informację o stratach. Ponad 6 minut do liderów, 3 min Do K. Augustyniaka. W tym momencie już wiem, że w wodzie nie czułem Krzyśka, ale Bartosza Banacha. W sumie mnie to cieszy bo wiem, że Bartosz słynie z mocnego roweru. Zerkam na zegarek – ponad 57 minut w wodzie. Bez szału. Ściągam piankę, dobiegam do roweru i z piątej pozycji ruszam do odrabiania strat.  

 

Samotność długodystansowca podczas 180 km etapu kolarskiego. 

 

Początek spokojny. Rozjeżdżam zimne nogi. Wygląda, że z nimi już wszystko dobrze. Wrzucam założone przed startem 280-290W, a po 2 kilometrach rozpoczynam najważniejsze zadanie wyścigu – odżywanie. Przez całe 4h30min etapu rowerowego pilnuję, żeby dostarczać 400 kcal na każdą godzinę wysiłku. Na początek pochłaniam białkowo-węglowodanowego batona w czekoladzie (ponad 200 kcal w tym 25 g węglowodanów). Następnie żele, baton, colę i węglowodany.

Pierwsze 3 pętle to równa jazda z założeniami. Pod koniec pierwszej pętli mijam Krzyśka Augustyniaka, który niestety zmaga się z defektem roweru (przebita dętka), który walczy i się nie poddaje – piękna postawa. Na każdej z mijanek z liderem – Marcinem Ławickim – odliczam do niego stratę. Na każdej z pętli waha się pomiędzy 6:40 – 7 minut.  Do 130 km wszystko idzie zgodnie z założeniami. W międzyczasie wysuwam się na drugą pozycję, ale na czwartej pętli tracę moc i waty lecą w dół. Głowa chce, ale mięśnie nie mają siły, żeby mocniej naciskać w pedały. Zaczynam także odczuwać bóle w plecach. Nie zamierzam z tym walczyć i decyduję się jechać na tyle, na ile w danym momencie pozwala mi ciało. Na ostatnim okrążeniu przygotowuję także układ mięśniowy do etapu biegowego poprzez rozciąganie mięśni pleców oraz nóg. Do T2 docieram po 4 godzinach 30 minutach, co daje średnią 40 km/h. Liczyłem na troszkę lepszy czas etapu rowerowego – będzie z czego urywać podczas kolejnych startów 😉

Maraton  

5 h 30 minut rywalizacji za mną.  Jeszcze „tylko” maraton…  Na ostatni, najtrudniejszy etap Iron Mana – 42,195 km biegu wyruszam na drugiej pozycji. Planowałem w głowie bieg ze średnim tempem 4:00 min/km i HR do 160 uderzeń. Tempo nic strasznego. Jednak w głowie kłębią się wątpliwości: jak będą działały moje nogi? Czy mięśnie wytrzymają jeszcze blisko 3 godziny wysiłku?.

Strata do liderującego „Ławki”  to 7 minut 20 sekund. Pierwsze metry biegu pokazują, że mięśnie są jak „świeżynki”. 3,8 km w wodzie, 180 km na rowerze, a ja czuję się bardzo dobrze. Biegnie mi się lekko. Bez dyskomfortu i ,co najważniejsze, bez kolek i problemów żołądkowych. Od początku biegu mogę bez przeszkód skupić się na dostarczaniu paliwa do mięśni i trzymaniu dobrego tempa. Pierwsze kilometry biegnę z jedną zakodowaną myślą: „nie zacznij za szybko, nie daj się ponieść”.  Nie jest łatwo, gdy na trasie co chwila słyszysz: „dawajKalach”, „gonisz, zrobisz to, dasz radę odrobić stratę”. Pierwszy kilometr na hamulcu. Mimo to międzyczas pokazuje tempo 3:41!!! Oj, to zdecydowanie za szybko. Zwalniam. Pierwsza dycha na „zaciągniętym ręcznym”, w tempie pomiędzy 3:47 – 3:55 /km. Zegarek pokazuje, że 10 km zrobiłem w 38:15

Pętla biegowa liczy 7 km z trzema bogato zaopatrzonymi strefami bufetu. Organizator jednak dopuścił własny suport. Po trasie czeka na mnie, zaopatrzony w żele, wodę, izotonik oraz colę, #TeamKalach: Dorota, Tata oraz Remiś.

Po pierwszej pętli słyszę od Doroty: „spokojnie Łukasz, jest bardzo szybko, ale czy nie za mocno?”. Co mam poradzić, kiedy nogi niosą. Kilometry upływają bardzo szybko. Wszystko idzie idealnie, tętno niskie. Wszystko zgodnie z założeniami. Odżywianie wchodzi bez problemu. Nie ma żadnego kryzysu. Odczuwam zmęczenie mięśniowe, ale nie jest to ból, który powoduje napływ złych myśli.  Na każdym odcinku pomiarowym odrabiam straty do Marcina. To wpływa również bardzo pozytywnie na morale.  W głowie przeliczam: jeżeli utrzymam czas odrabiania strat, to na około 32 – 33 km powinienem wysunąć się na lidera. 

Pierwsza połowa biegu za mną. Półmaraton robię z czasem 1:23:30 (każdy kilometr 3:53 min/km). Troszkę się przestraszyłem, czy to naprawdę nie za szybko. Decyduję się delikatnie zredukować prędkość.

Na kolejnych pętlach znów słyszę „Łukasz spokojnie”. Cały czas pilnuję odżywiania. Przebiegając przez każdą ze stref mam w pamięci obraz P. Lange z Kona. Łapię od wolontariuszy wodę, Izo i elektrolity, żele natomiast  jem tylko swoje: sprawdzone i przetestowane ALEżele o smaku cytryny i caffe latte. 

Wybiegając na czwartą pętle (28 kilometr) mięśnie zaczynają robić się twarde, a lekkość kroku zaczyna uciekać. Tempo jednak nie spada i utrzymuje się na poziomie 4:00 – 4:05. Niestety pomiędzy 30 a 33 km dopada mnie jedyny tego dnia kryzys – kryzys żołądkowy. Tempo znacząco spada, 30km – 4:20 , 31km – 4:35,  32 km  4:13 , 33km – 4:20. Na 32 km 50-sekundowa strata do Marcina urosła do blisko 2 minut.  W głowie pojawia się myśl, że mogę nie zdążyć zredukować tej straty. Przymusowy pit stop w toi toi’u i jest trochę lepiej. Tempo biegu zaczyna rosnąć i dostaję informację, że na dystansie 1.5km odrobiłem 40 sekund do Marcina. Oznacza to, że Marcin też może mieć kryzys. To mnie dodatkowo motywuje i podkręcam tempo. Kolejna piątka 35 – 39 kilometr ze średnią 4:03 /km !!! Wróciłem do gry o złoto. Około 36-37 kilometra zaczynam dostrzegać pomarańczowy strój Marcina. Zmęczenie jest już duże, ale ja nie zamierzam wypuścić tej szansy. Wiem, że o zwycięstwo będę walczył do samego końca. Z każdym metrem zbliżam się do Marcina. Nie ma opcji, żebym go nie dogonił. Nie odpuszczę tego. Muszę go dogonić i wygrać. Pomiędzy 38 – 39 kilometrem robię to (!!!) i wysuwam się na prowadzenie.  Marcin to bardzo mocny rywal i wiem, że muszę wykorzystać swoją moc i zbudować bezpieczną przewagę. Kiedy pojawiam się w okolicach Zamku, mam minutę przewagi. W tej chwili postanawiam lekko zwolnić, ponieważ ostatnie 2-3 kilometry trasy biegowej to trudna nawierzchnia. Pilnuję każdego kroku. Uważnie stawiam stopy zbliżając się do mety. Jestem bardzo blisko upragnionego celu i nie zamierzam popełnić żadnego błędu, zwłaszcza na nierównej kostce brukowej. Do mety został ostatni kilometr, a do mnie zaczyna docierać, że za chwilkę zostanę Mistrzem Polski na dystansie IM. Jest i ona – upragniona i wyczekana przeze mnie meta. Przekraczam ją! Malbork zdobyty! Malbork szczęśliwy! Warto trenować! Warto walczyć! Warto cierpliwie czekać na ten jeden dzień. Czuję radość, szczęście i dumę z samego siebie. Bieg kończę z wynikiem 2:50:05 całość 226 km z wynikiem 8:21:20. Ciężko wypracowane marzenie zrealizowane. Teraz czas na kolejne. To większe. Teraz czas zawalczyć o przekroczenie #MetaKONA!

 

TEAM KALACH

Masz pytania? Napisz lub zadzwoń!

Copyright © 2021 Team Kalach by Pekrul.pl