IM 70.3 Dubaj
Zawody w Dubaju pozwoliły wrócić mi do mocnego ścigania: bez defektów, bez „przygód”, które towarzyszyły w minionym sezonie. Minęło prawie 8 miesięcy, odkąd przekroczyłem linię mety na dystansie „połówki”. Czułem duży głód startowy. Chciałem zatrzeć negatywne emocje związane z tym dystansem. Przygotowania do zawodów były wymagające, ale przebiegały bez żadnych zakłóceń. Miało się to przełożyć na fajny czas, a może i nową życiówkę na mecie. Trener, Dorota, Rodzice tonowali jednak moją ambicję, która jest zawsze wysoka. Mówili: „rób swoje, nie myśl o czasie i rywalach”.
Ostatnie dni przed startem przebiegały idealnie, bez żadnych zakłóceń. Do Zjednoczonych Emiratów Arabskich przyleciałem w niedzielę, pięć dni przed zawodami. Wierzyłem, że ten czas wystarczy na adaptację do warunków atmosferycznych, jak i trzech godzin różnicy w czasie. Pierwsze trzy godziny zawodów, do 8 kilometra biegu, szły idealnie. Potem jednak wszystko się załamało. Gdzieś popełniłem błąd, który trzeba wyeliminować podczas kolejnych startów w gorącym klimacie.
Najbardziej obawiałem się przesunięcia czasu – mając w pamięci problemy ze snem w Chinach i na Tajwanie. W Dubaju tego problemu nie było. Sen trwał 8-9 godzin na dobę. Budziłem się zregenerowany i wypoczęty. Aklimatyzacja do temperatury również przebiegała bardzo dobrze. Zarówno treningi rowerowe, jak i biegowe przed zawodami wykonałem bez żadnych zakłóceń. Noga coraz szybciej się kręciła.
Poniedziałek: rower z lekkim pobudzeniem 6’ – 5’ – 4’ na mocy 310W zrealizowałem na dużym luzie.
Wtorek: 10 km biegu z przebieżkami. Tego dnia chyba był szczyt formy. Noga kręciła się jak szalona: Rozbieganie po 4:05 – 4:08/km przy niskim HR. Ten dzień mocno zbudował moje ambicje i morale. Po tym treningu poczułem pewność siebie. Pływanie także zgodnie z założeniami.
Środa, czwartek, piątek: tylko 30 minutowe rozruchy we wszystkich trzech dyscyplinach oraz „carboloading”, czyli budowanie zapasu glikogenu. Piątek to wyczekiwany dzień zawodów.
O godz. 7:00 lokalnego czasu rozpoczynam rywalizację z najlepszymi zawodnikami na świecie. Temperatura wody 20,9 stopnia. Pozwala to zawodnikom PRO na start w piankach. Dla mnie to dobra informacja. Start zawodów odbywa się na plaży z 30-metrowym dobiegiem do wody. Do pierwszej boi jak zawsze spora „pralka” i walka o pozycje. Woda się kotłuje, nie ma mowy o dobrej technice czy nawigacji. Głowa nisko schowana, „wiatraki” i maksymalna moc. Kosztuje to więcej energii, ale zależy mi na złapaniu dobrej grupy. Po 300-400 metrach robi się luźniej. Łapię grupkę 4 zawodników i trzymam się ich do samej plaży. Czas pływania 00:26:47. Odczucia podczas płynięcia sugerowały, że płynę szybciej. Zapewne około 1100-1200 metrów pod falę mocno zwalniały tempo. Mimo to jestem zadowolony. Nie tracę znacząco do czołówki. Co dziwne, podczas wybiegu z wody serce zaczyna walić jak szalone: ponad 170HR. W trakcie dobiegu do T1 daję organizmowi czas na „regenerację” i próbuję uregulować oddech. W strefie T1 spędzam 2’11’’. Teraz czas na moje ulubione i najmocniejsze ogniwa.
Najpierw rower. Zadowolony, że nie będę musiał urządzać samotnego pościgu, ruszam w czteroosobowej grupie, w której znajduje się dobry „kolarz” – szwajcar Ronnie Schildknecht. Niestety, na początkowych kilometrach, noga „nie podaje”. Jedzie się ciężko, wysokie tętno nie pozwala wejść na założone waty. Na ósmym kilometrze, na jednym z wiaduktów, chłopaki mi uciekają. Rozpędzam się jednak niczym stary dobry diesel i dopiero na 10-12 kilometrze tętno zaczyna spadać, waty i prędkość rosną. Oglądam się za siebie i sprawdzam, czy nie nadciąga któryś z konkurentów. Pusto. Około 20 kilometra mija mnie francuskie TGV – Quentin Kurc-Boucau. W momencie wyprzedzania zrzuca na twardsze przełożenie i wygląda, że nie potrzebuje dodatkowego wagonu. Ja jednak planuję się do niego doczepić. Początek idzie ciężko i muszę mocno popracować, żeby rywal nie odjechał. Po około 5 kilometrach, na 30 kilometrze, moje samopoczucie zmienia się diametralnie. Noga zaczyna pracować tak jak powinna. Zaczynam łapać swój rytm. Waty i średnia prędkość rośną. Wspólnie, na około 40 kilometrze, dochodzimy grupę, z którą wychodziłem z T1. Cały czas Quentin nadaje tempo naszej ekipie. 45. kilometr i nawrót. Wreszcie wiatr w plecy, co bardzo lubię. Daje zmianę Francuzowi. Po jakichś 5 kilometrach wraca on na czoło naszego „pociągu’’. Prędkość znacząco rośnie. Miejscami brakuje przełożenia przy ustawieniu 55/11, kiedy na płaskich odcinkach rozpędzamy się do blisko 60km/h. Pierwsze 45km pokonuję z prędkością 40,1km/h, powrót to jazda ze średnią prędkością 46,5km/h. Całość pokonuję w 02:04:58.
Teraz pora na bieg. Szybkie T2 1’43’’ i ruszam do odrabiania strat z pływania i roweru. Ze strefy wybiegam razem z Ronniem Schildknechte, który nadaje tempo zgodnie z moimi założeniami: 3:28 / 3:25 / 3:28 / 3:30 /. Czuję „luźną nogę”. Przez chwilę przechodzi myśl: „Łukasz, przyśpieszamy”. Jednak hamuję się, prędkość jest bardzo dobra. Nie ma co się podpalać. Nie zamierzam powtórzyć błędu z Tajwanu. Na 8 kilometrze pierwszy kryzys. Tempo spada do 3:45/km. Coś, co miało być „truskawką na torcie”, szybko przeradza się w zakalec. Od 10 kilometra wszystko już się psuje. Kilometry się dłużą. Tempo spada, a tętno rośnie: 3:55/km przy 175 HR. Podczas treningów w Polsce czy na Gran Canarii HR przy tych prędkościach oscylowało w okolicy 140-145 uderzeń. Nie jest dobrze. Zaczynam przeżywać ogromny kryzys. Zaczynają się mdłości. Czuję się przegrzany. Na punktach odżywczych łapię po 2 butelki lodowatej wody, zimne gąbki i próbuję schłodzić przegrzany organizm. Wszystko na nic. Ostatnie 3 kilometry to walka z samym sobą o to, żeby dotrzeć do mety. Mijam Remisia, który zagrzewa mnie jeszcze do walki. Prędkość biegu 4:10 – 4:18 /km przy HR 177-178 uderzeń. Takich wartości HR nie osiągałem nawet podczas treningu tempowego przy prędkości 3:10 – 3:15/km. Poruszam się z prędkością rozbiegania. W tym momencie nie ma już nawet walki z czasem. Zaczyna się walka o dotarcie do mety. Jestem bliski zejścia, ale w tej chwili w głowie mam te wszystkie słowa motywacji od Kibiców. Nie pozwala mi to zrezygnować. Mogę dotrzeć do mety ze słabszym wynikiem. Nie chcę Was zawieść. Walczę do końca, nie poddaję się. Ostatni kilometr zdaje się nie mieć końca. W końcu dostrzegam czerwony dywan i upragnioną metę.
Bieg kończę z wynikiem 01:20:20. Linię mety przekraczam z czasem 03:56:02
#dawajkalach